zdjęcieinformacjebiografia
Wolff Lucretia
Lee Chaeyoung (ISA)


gorzka czekolada § pływanie § księżyc i gwiazdy § powieści kryminalne § puzzle § klocki lego § gry karciane § siatkówkę § dźwięk gitary § dźwięk deszczu § miasto nocą § zapach lawendy § sukulenty § tryb ciemny w telefonach i aplikacjach § czystą skrzynkę mailową § kulturę europejską § otwarte przestrzenie § wyrazista biżuteria
mleko § zwierzęta § rzepy § kwiaty § owady, a zwłaszcza motyle § piasek § gry planszowe § gotowanie § tłumy § horrory i thrillery § zapach fresh § tłuste jedzenie § cukierki ice § guma balonowa § bibeloty § zatyczki do uszu § wysokość § zegarki elektryczne i smartwatche
Wolff Lucretia
Lucia/Luca
01 III 2004, Seul
koreańskie
studentka prawa
uniwersytet yonsei
Lucia/Luca
01 III 2004, Seul
koreańskie
studentka prawa
uniwersytet yonsei
biografia
Zawsze bałam się widoku krwi. Już od dzieciństwa każde skaleczenie sprawiało, że miękły mi kolana. Nie pokazywałam tego. W końcu musiałam być dzielna. Musiałam odważnie iść przed siebie. Musiałam udawać, że nie potrzebuje kolorowego plastra w księżniczki, a zwykły, podobny do koloru skóry mi wystarczy.
Może dlatego zdecydowałam się połknąć garść tabletek, gdy nikogo nie było w domu?
Coraz mniej dawałam radę. Coraz częściej zawalałam. Coraz więcej moich niedociągnięć wychodziło na jaw. Wkuwanie kodeksów przychodziło mi z łatwością - liceum nauczyło mnie nauki podręczników na pamięć. Przerażał tylko rozmiar. Bo nagle boleśnie docierało do mnie, że bycie idealną córką, koleżanką i studentką nie jest możliwe. Że albo dobrze się uczysz, albo świetnie śpiewasz w uczelnianym chórze, albo brylujesz w uczelnianej drużynie siatkówki, albo działasz społecznie i dajesz się dostrzegać.
Zaczęło się od drobnych wspomagaczy - kofeiny i napojów energetycznych - a skończyło się na białych proszkach. Początkowo tych wykupywanych na receptę, a gdy lekarz przestał je wypisywać w ilości, jakiej potrzebowałam - również na tych, które przy odpowiedniej determinacji można było kupić w toalecie centrum handlowego czy od tego dziwnego kolegi, który zawsze zachowywał się, jakby męczyła go potworna alergia. Tylko z czasem kupowałam ich coraz więcej i trudno było mi dostrzec, w którym momencie częściej sięgałam po te, które wkładano w woreczki strunowe, zamiast tych, które wypisał mi lekarz.
Garść właśnie tych proszków wypłukali z mojego żołądka gdy okazało się, że byłam w domu sama krócej niż podejrzewałam, a zamknięte drzwi łazienki nie okazały się dostateczną zaporą, pozwalającą na prywatność. Na szczęście akurat na te proszki miałam receptę.
Czułam, jak świat wymyka mi się z rąk. Czułam, że ignorowanie koleżanek z drużyny, ludzi z wolontariatu czy odwoływanie kolejnej lekcji rysunku zdziera ze mnie łątkę idealności. Czułam, że nawet nauka, która wydawała mi się jedynym stabilnym punktem mojego życia przestaje mi wychodzić, gdy jedyne na czym mogę się skupić to chęć powstrzymania tego nerwowego telepania nogą, które na pewno dostrzegali wszyscy.
Podobno jest mi lepiej. Podobno jest jednak słowem kluczem. Bo jak ma być mi lepiej, gdy na myśl o powrocie do domu czuję rosnącą w gardle gulę, której nie mogę przełknąć? Jak mam czuć się stabilnie (przecież właśnie to napisał lekarz, gdy wypuszczał mnie z oddziału zamkniętego i oddawał mi moją ładowarkę, którą zabrał razem ze sznurówkami pierwszego dnia pobytu tutaj), jeśli świadomość, że po pół roku będę musiała spojrzeć tym wszystkim ludziom w oczy sprawia, że łzy stają w moich oczach?
Ale uśmiecham się. Mimo wszystko. I jedynie nierówno wypiłowane paznokcie są śladem tego, że kogoś zawiodłam. A lista tych osób jest długa.
Ojciec.
Matka.
Rodzeństwo.
Koleżanki.
Koledzy.
Profesorowie.
Cały świat, który przez tyle czasu na mnie liczył i został tak brutalnie odarty z iluzji, którą tworzyłam. Iluzji, w której dalej chciałabym żyć.
Bo alternatywą jest tylko nie-żyć.
A to średnio mi wyszło. Więc muszę chociaż spróbować.
Może dlatego zdecydowałam się połknąć garść tabletek, gdy nikogo nie było w domu?
Coraz mniej dawałam radę. Coraz częściej zawalałam. Coraz więcej moich niedociągnięć wychodziło na jaw. Wkuwanie kodeksów przychodziło mi z łatwością - liceum nauczyło mnie nauki podręczników na pamięć. Przerażał tylko rozmiar. Bo nagle boleśnie docierało do mnie, że bycie idealną córką, koleżanką i studentką nie jest możliwe. Że albo dobrze się uczysz, albo świetnie śpiewasz w uczelnianym chórze, albo brylujesz w uczelnianej drużynie siatkówki, albo działasz społecznie i dajesz się dostrzegać.
Zaczęło się od drobnych wspomagaczy - kofeiny i napojów energetycznych - a skończyło się na białych proszkach. Początkowo tych wykupywanych na receptę, a gdy lekarz przestał je wypisywać w ilości, jakiej potrzebowałam - również na tych, które przy odpowiedniej determinacji można było kupić w toalecie centrum handlowego czy od tego dziwnego kolegi, który zawsze zachowywał się, jakby męczyła go potworna alergia. Tylko z czasem kupowałam ich coraz więcej i trudno było mi dostrzec, w którym momencie częściej sięgałam po te, które wkładano w woreczki strunowe, zamiast tych, które wypisał mi lekarz.
Garść właśnie tych proszków wypłukali z mojego żołądka gdy okazało się, że byłam w domu sama krócej niż podejrzewałam, a zamknięte drzwi łazienki nie okazały się dostateczną zaporą, pozwalającą na prywatność. Na szczęście akurat na te proszki miałam receptę.
Czułam, jak świat wymyka mi się z rąk. Czułam, że ignorowanie koleżanek z drużyny, ludzi z wolontariatu czy odwoływanie kolejnej lekcji rysunku zdziera ze mnie łątkę idealności. Czułam, że nawet nauka, która wydawała mi się jedynym stabilnym punktem mojego życia przestaje mi wychodzić, gdy jedyne na czym mogę się skupić to chęć powstrzymania tego nerwowego telepania nogą, które na pewno dostrzegali wszyscy.
Podobno jest mi lepiej. Podobno jest jednak słowem kluczem. Bo jak ma być mi lepiej, gdy na myśl o powrocie do domu czuję rosnącą w gardle gulę, której nie mogę przełknąć? Jak mam czuć się stabilnie (przecież właśnie to napisał lekarz, gdy wypuszczał mnie z oddziału zamkniętego i oddawał mi moją ładowarkę, którą zabrał razem ze sznurówkami pierwszego dnia pobytu tutaj), jeśli świadomość, że po pół roku będę musiała spojrzeć tym wszystkim ludziom w oczy sprawia, że łzy stają w moich oczach?
Ale uśmiecham się. Mimo wszystko. I jedynie nierówno wypiłowane paznokcie są śladem tego, że kogoś zawiodłam. A lista tych osób jest długa.
Ojciec.
Matka.
Rodzeństwo.
Koleżanki.
Koledzy.
Profesorowie.
Cały świat, który przez tyle czasu na mnie liczył i został tak brutalnie odarty z iluzji, którą tworzyłam. Iluzji, w której dalej chciałabym żyć.
Bo alternatywą jest tylko nie-żyć.
A to średnio mi wyszło. Więc muszę chociaż spróbować.